Gdy pogoda gra pierwsze skrzypce

Pierwsze dziesięć dni sierpnia 2023 r. nie grzeszyło dobrą aurą. Tylko 2.08 można było podjąć się całodziennego wyjścia w Tatry bez obaw o popołudniowe załamanie pogody. Oczywiście pojechaliśmy tego dnia z Błażejem w Tatry, a naszym celem był Mięguszowiecki Szczyt Wielki. Zakładaliśmy, że dostaniemy się na ten dostojny szczyt drogą z Hińczowej Przełęczy, trawersującą od słowackiej, południowej strony, ściany Wielkiego Mięgusza. Niestety, zatrzymała nas kiepsko urzeźbiona, mokra i śliska skała w jednym ze żlebów. Powalczyliśmy chwilę, wznosząc się powoli, metr po metrze, ale później bezpieczne opcje skończyły się. Trzeba było, trzeci już raz w ostatnim czasie – po dwóch odwrotach w Alpach, spod Grosses Wiesbachhorna i Grossglocknera – wycofać się.

Tamtą wycieczkę zakończyliśmy osiągając szczyty Cubryny i Ciemnosmreczyńskiej Turni. Opis ukaże się w przyszłości i będzie dostępny tu: Gdy Mięguszowiecki Szczyt Wielki mówi „nie!”

Usatysfakcjonowani ciekawą wycieczką, ale też zawiedzeni, że pogoda nas nie rozpieszcza i mimo połowy lata nie dała nam okazji na poważne tatrzańskie wyjścia, zaczęliśmy planować trzydniowy wyjazd w kolejnym tygodniu.

Niedługo wyklarował się plan, zakładający trzy możliwe trasy:

  • Doliną Białej Wody na Rohatkę (i Dziką Turnię lub Świstowy Szczyt – przy dogodnych warunkach)
  • na Batyżowiecki Szczyt
  • wspinaczka Granią Kościelców z Mylnej Przełęczy

Mieliśmy zdecydować w sobotę, czy wyjeżdżamy we wtorek czy w środę.

Modele synoptyczne zaczęły „mieszać”. Co aktualizacja, prognoza była inna. Decyzję z soboty przenieśliśmy na niedzielę. Z niedzieli na poniedziałek. A w poniedziałek daliśmy sobie jeszcze czas do wtorkowego poranka.

Okazało się jasne, że do czwartku pogoda będzie niekorzystna. Tylko piątek prezentował się w prognozach pewnie. Zdecydowaliśmy się na jednodniowy wyjazd. Byliśmy jednomyślni – spróbujemy przejść Grań Kościelców!

W stronę Mylnej Przełęczy

Obudziłem się o 2.20. Po szybkim śniadaniu wyruszyłem po Błażeja. Zgodnie z umową, znalazłem się pod jego domem o 3.20. Czekał już przed bramą. Zaraz po przywitaniu rzekł:

– Nie mogę się już doczekać!

– Tak, to będzie piękny dzień – odpowiedziałem.

Byłem spokojny. Nie chciałem nadmiernym entuzjazmem rozpalać emocji, by potem, w przypadku niepowodzenia, żal nie był zbyt wielki. Próbując racjonalnie ocenić sytuację, musiałem uznać, że nam się uda! Cieszyłem się, że Błażej zgodził się poprowadzić każdy wyciąg. Nie czułem się gotowy przewodzić naszemu zespołowi na Mylnej Turni i na Kościelcu. Tylko skrycie liczyłem, że choć jeden lub dwa wyciągi ośmielę się jednak poprowadzić.

Jeśli się wspinasz, to możliwe że uśmiechasz się pod nosem… Co jest? Prowadzenie dwójki ma być czymś trudnym? Serio? Niestety, mój rozwój wspinaczkowy przyjął zaskakujący przebieg. Od czasu kursu z kwartału na kwartał, z drogi na drogę, miałem coraz mniejszą śmiałość poruszania się w skale. Ale dajmy teraz temu pokój.

Po dwóch godzinach dotarliśmy do wylotu Suchej Doliny Gąsienicowej w Brzezinach. Okazało się, że na Drodze Oswalda Balzera z powodu remontu nawierzchni nie można zaparkować. Droga z Murzasichla, którą przyjechaliśmy, jest natomiast obwarowana zakazem postoju. Na szczęście znamy tam kilka miejsc, gdzie można pozostawić samochód nie narażając się na nieprzyjemne konsekwencje. Ostatecznie o 5.30 wyruszyliśmy na szlak.

Trasa z Brzezin minęła jak zazwyczaj – okazanie biletu przy wejściu do TPN, przejście mostków, Psia Trawka, serpentyny, Murowaniec. Zdecydowaliśmy nie zatrzymywać się przy schronisku, lecz przejść jeszcze nad Czarny Staw Gąsienicowy. Gdy tam dotarliśmy był najwyższy czas na wczesne drugie śniadanie.

Widok na Kościelec znad Czarnego Stawu Gąsienicowego.

Słońce oświetlało już wschodnie ściany Kościelca, ale z perspektywy kotła Czarnego Stawu nie wzniosło się jeszcze ponad grzbiet Żółtej Turni. Tafla stawu pogrążona była w cieniu. Nad brzegiem młoda para z fotografką czekali na właściwy moment, by rozpocząć sesję zdjęciową. A my – cóż, niecierpliwość i ekscytacja pchały nas dalej, więc po krótkim popasie zaczęliśmy podejście na Karb.

Czarny szlak wiedzie stromo, miejscami jest sypko, gdzie indziej cieknie woda… Zazwyczaj idzie się jednak po wysokich stopniach. Już na początku podejścia znaleźliśmy się w strefie słońca. Czując na sobie jego ciepłe promienie, wznosiliśmy się wytrwale, aż dotarliśmy na grzbiet rozdzielający Dolinę Gąsienicową. Ujrzeliśmy „pojezierze” Zielonej Doliny Gąsienicowej i Tatry Zachodnie. Jeszcze kilka metrów i osiągnęliśmy niepozorny wierzchołek Małego Kościelca. Za nim czekało nas krótkie zejście na przełęcz Karb.

Na Małym Kościelcu. Widok na Kościelec i Świnicę.

O 7.50 zakończyliśmy szlakowy etap podejścia. Teraz trzeba było dostać się na Mylną Przełęcz ścieżką wykorzystywaną przez taterników na dojście do dróg wspinaczkowych. Ścieżka ta jest bardzo wyraźna. Z przełęczy kieruje się pod zachodnią ścianę Kościelca. Co chwila napotykamy kopce. Po kilku minutach rozdziela się – wybieramy jej górny wariant, ponieważ dolny wiedzie na Świnicką Przełęcz (dawniej prowadził tędy znakowany szlak turystyczny).

Ścieżka pod zachodnią ścianą Kościelca, w głębi Świnica (2301 m n.p.m.).

Przechodząc żleb opadający z Kościelcowej Przełęczy musimy zdwoić uwagę. Po pierwsze – nie możemy skierować się zbyt wysoko (tam prowadzi odnoga ścieżki na Kościelcową Przełęcz), ani zbyt nisko (by nie tracić niepotrzebnie zdobytej wysokości). Znajdujemy przejście przez rumowisko, w czym pomocne są mijane od czasu do czasu kopce. W dalszej części, już bez problemów orientacyjnych, trochę stromymi trawkami, trochę kamienistą percią, dochodzimy pod Mylną Strażnicę. Obchodzimy ją od prawej strony i dostajemy się pod skalisty teren, którym wiedzie końcowe podejście na Mylną Przełęcz.

Ostatni etap podejścia na Mylną Przełęcz (0+/I).

Pamiętaliśmy to przejście z innej wycieczki w ten rejon, gdy dwa lata temu szliśmy na Zawratową Turnię. Zastane teraz warunki było bardzo podobne. Przypomnieliśmy sobie, że wówczas szliśmy po prawej stronie, jako że lewa była wilgotniejsza i porośnięta mchami. Teraz również obraliśmy ten wariant.

Wycena taternicka tego odcinka waha się między 0+ a I. Jestem bardziej skłonny przypisać wartość 0+, ponieważ stopni i chwytów jest pod dostatkiem, a znikoma ekspozycja nie utrudnia przemieszczania się. Dla w pełni obiektywnej oceny trzeba by było jeszcze spróbować tamtędy zejść.

Uważnie stawiając stopy, bo jednak skała zupełnie sucha nie była, utrzymując równowagę z pomocą skalnych chwytów, bez problemów dotarliśmy na siodło przełęczy. Tam otworzył się widok w kierunku Czarnego Stawu Gąsienicowego i masywu Granatów.

„Nie mogę się już doczekać” – pomyśleliśmy oboje, a ekscytacja tylko rosła!

Pierwszy wyciąg w Tatrach

Po przeszło 3 godzinach marszu należało się posilić, co uczyniliśmy sięgając do zapasów typowo górskiej strawy – ciastek, żelków, kabanosów itp.

Obserwowaliśmy drogę naszej dawnej wędrówki na Zawratową Turnię. Jednak najbardziej przykuwało wzrok spiętrzenie Mylnej Turni, zwanej też Uszatą Turnią, lub, w kontekście prawie pionowej wspinaczki na wielką skalną przeszkodę, „Szafą”. Nie widzieliśmy stąd jeszcze szczegółów drogi, ale już było czuć, że czeka nas prawdziwa wspinaczka.

Ubraliśmy uprzęże i rozdzieliliśmy między siebie sprzęt wspinaczkowy – taśmy, ekspresy, kości, friendy, karabinki… Większość znalazła się w szpejarkach Błażeja, który miał prowadzić pierwszy wyciąg. Po ponad półgodzinnym postoju na Mylnej Przełęczy wreszcie wyruszyliśmy.

Szkic topograficzny grani Kościelców.
Źródło: https://tatryclimbing.wordpress.com/2018/09/16/gran-koscielcow/

Pierwszy odcinek grani to przyjemna wspinaczka przez dobrze urzeźbione bloki poprzetykane trawkami. Idealne preludium do dalszych, właściwych trudności naszej drogi.

W końcu wyrosła przed nami ściana Mylnej Turni. A więc to już za chwilę…!

Na wygodnym wypłaszczeniu grani rozpoczęliśmy ostatnie przygotowania. Sklarowanie liny, związanie się, przygotowanie butów, wzajemna kontrola. Przed rokiem, pod jurajskimi skałkami, takie czynności zajmowały nam dobre kilka minut. Teraz zajęło to krótką chwilę.

– Dobra, no to co…, mogę iść? – zapytał Błażej, skupiony, ale i śmiejąc się od ucha do ucha.

– Możesz iść – odpowiedziałem z powagą i niemniejszą radością.

– Mam wszystko…. Jeszcze sobie popatrzę… Idę.!

Błażej zaczął wspinaczkę.

Ja asekurowałem. Czynność ta wymaga wczuwania się w ruchy prowadzącego. Przez linę, mogłem odczuć to co zawsze – tarcie o elementy układu asekuracyjnego, naprężenie i luz, na które musiałem odpowiednio reagować, podając linę lub wybierając luz.

Błażej wpiął ekspres do ringa. Pierwsza wpinka w Tatrach!

Rozmawialiśmy o dobrym umiejscowieniu ringów, doborze długości ekspresów, zakładaniu przelotu z taśmy, mijanych trudnościach. Błażej omawiał każdy krok. Więcej niż zwykle, bo były to przeżycia, którymi warto się dzielić!

Wow, ale tu jest świetnie. Bez liny tu już bym chyba nie przeszedł!

Kto wiązał się liną wie, że nie jest ona tylko środkiem bezpieczeństwa, zaawansowanym produktem mogącym zamortyzować upadek, o większym lub mniejszym współczynniku odpadnięcia. W takim samym stopniu, a może i bardziej, jest znakiem więzi. A ta więź, szczególnie dlatego, że wykuta w górach, jest trwalsza niż jakiekolwiek włókno. Przez tę „drugą” linę, możesz odczuć emocje prowadzącego lub drugiego – pewność i skupienie na ruchach, uwagę na trawersach, zachwyt nad widokami wokół, wrażenia ze spojrzenia w dół, uważność w wyszukiwaniu drogi, ekscytację ze zdobywanej wysokości… Czujesz chropowatość i ciepło granitu, orzeźwiający powiew wiatru, zgrzyt zacieranej kości, dzwonienie karabinków i ekspresów…

Błażej przeszedł kolejne metry. Minął kolejne ringi, dokładając pomiędzy nimi dla zwiększenia poczucia bezpieczeństwa jednego frienda i pętlę.

– To najlepsza droga jaką szedłem!

Błażej prowadzący pierwszy wyciąg.

Wspinanie w zespole, partnerstwo liny… Od pierwszych dni, gdy związaliśmy się podczas wspinaczki na jurajskie skałki, znaliśmy te pojęcia. Ale dopiero teraz, na tym wyciągu, pośród skalnych wierzchołków Tatr Wysokich, zrozumieliśmy co one w swej istocie znaczą. A może należałoby powiedzieć – co próbują w swej treści zawrzeć. Słowa stają się tu często bezużyteczne. Ale, we fragmencie cytowanym w stopce pod każdym wpisem na tej stronie, pięknie dobrał je ks. Rogowski:

A wszystko, czego pragnę, to szczyt przede mną, związanie liną z Drugim i czekan w dłoni.

Błażej pokonał ostatnie spiętrzenie Uszatej Turni i założył na skalnym występie stanowisko.

– Mam auto!

– Masz auto! – potwierdziłem, po czym wypiąłem linę z przyrządu asekuracyjnego. – Możesz wybierać!

Niewykorzystany odcinek liny mknął do góry. Przyglądałem się, czy lina wychodzi bez splątań i węzłów.

– Koniec liny! – krzyknąłem.

Zmarzły Staw Gąsienicowy, Kozi Wierch i Granaty.

Podczas gdy zakładałem buty wspinaczkowe, a podejściówki przypinałem do plecaka, Błażej przygotowywał się do asekuracji na górnym stanowisku.

– Możesz iść! – usłyszałem.

– Idę!

Moje pierwsze wrażenie z tej drogi to ciepło i chropowatość granitu – odczuwane teraz już w pełni fizycznie. Powoli i ostrożnie stawiając kroki oraz nieustannie badając chwyty, dochodziłem do kolejnych przelotów, zbierając ekspresy, pętle i frienda. Jeśli miałbym oddać kilkoma słowami nastrój towarzyszący mi w tej wspinaczce, to było to skupienie i radość. Niepewność, choć nie opuściła do końca, była bardzo daleko wśród wychodzących na pierwszy plan zdecydowanie pozytywnych odczuć.

Będąc 3-4 metry od stanowiska, zatrzymałem się na dłuższą chwilę, ale po namyśle i podpowiedziach Błażeja pokonałem ostatnią trudność. Przeszedłem wyciąg!

Karabinek, wyblinka, test!

– Mam auto – zakomunikowałem.

– I jak się szło? – zapytał Błażej.

– Świetnie. Czysta radość.

Zgodnie z planem udało nam się wejść na drogę jako pierwsi. Ale właśnie teraz, pod nami, u podnóża ściany, do wspinaczki przygotowywał się trzyosobowy zespół. A ponieważ rozbudzeni pierwszym wyciągiem, paliliśmy się do dalszej wspinaczki, decyzje zapadały szybko.

– Poprowadzę teraz, daj mi ekspresy i trad – rzekłem.

– OK – odpowiedział Błażej, podając szpej.

Jeszcze kilka standardowych czynności i byliśmy gotowi do dalszej drogi.

– Mogę iść? – zapytałem.

– Możesz iść – usłyszałem w odpowiedzi.

Przez kolejne kilkanaście minut miałem prowadzić wyciąg. Zaczyna się on kilkumetrowym zejściem na niewielką przełączkę (Pośrednie Mylne Wrótka) i wiedzie na lewo od ostrza grani. Po drodze w dwóch miejscach można owinąć linę przez charakterystyczne punkty w kształcie spirali. Niestety, już przez pierwszy z nich źle przeplotłem linę, przez co przesuwała się z oporem, który miał tylko wzrastać.

Na przełęczy zerknąłem na strome skały Mylnej Kopy, przez które prowadzi dalsza droga. Dokładając przeloty z friendów i pętli, wychodziłem wyżej metr po metrze.

Niestety, błąd popełniony na początku zaskutkował koniecznością podjęcia większego ryzyka niż chciałem. Nie było już możliwości naturalnie ciągnąć liny, po prostu idąc dalej. W miejscach, w których mogłem stabilnie stać wyciągałem silnymi pociągnięciami 2-3 metry liny, tak by starczyło luzu do kolejnego wygodnego miejsca lub planowanego przelotu. Na szczęście udało się dojść do bloku idealnie nadającego się do założenia stanowiska. Podwójna pętla, karabinek, wyblinka, test.

– Mam auto – krzyknąłem.

Wyciąg zajął mi kilkanaście minut. Do Błażeja już wcześniej doszedł prowadzący z zespołu, który szedł za nami. Tymczasem czekało mnie dalsze siłowanie się – wybranie nadmiaru liny. Szło oczywiście bardzo opornie, więc z ulgą usłyszałem komendę „koniec”.

Zacząłem asekurację. Błażej szedł tak sprawnie, że ledwie nadążałem z wybieraniem. W kilka minut znalazł się przy górnym stanowisku. Z tego miejsca wyjątkowo pięknie prezentowały się stawy Zielonej Doliny Gąsienicowej.

Spojrzenie na Tatry Zachodnie.

Zadni Kościelec

Po ukończeniu drugiego wyciągu przyjrzeliśmy się dalszej drodze. Wiedzie ona zwężającą się granią, z 1,5 metrowym „koniem” i jest wyceniana na I. Postanowiliśmy przejść ten fragment z lotną asekuracją, a stanowisko założyć przed ostatnim fragmentem wspinaczki na Zadniego Kościelca.

Błażej poszedł przodem, założył 2 lub 3 przeloty, a ja starałem się iść w jego ślady. Niestety koń okazał się sporą przeszkodą, na której spędziłem kilka minut, prosząc jednocześnie o wybranie luzu na linie. Kolejny raz nie byłem w stanie wyprostować się i przejść górą po wąskim odcinku. Szukałem sposobów na utrzymanie się na skośnych skalnych listewkach, biegnących ok. 1,5-2 m niżej. Też się nie udawało. Właściwie, to już nie pamiętam, jak pokonałem tę przeszkodę, ale w końcu koń „puścił”.

Zatrzymaliśmy się przed podszczytową ścianką Zadniego Kościelca. Wyceniona jest na II i wymaga kilku uważniejszych ruchów. W ostatnich minutach straciłem sporo pewności siebie, więc oddałem prowadzenie Błażejowi (tak zresztą szliśmy już do samego końca).

Osadzając frienda w rysie i wykorzystując ucho kotwy do wpięcia ekspresa, Błażej wyszedł ponad trudności. Stwierdził, że było to najbardziej wymagające miejsce na całej drodze.

Trudności podszczytowej ścianki na Zadnim Kościelcu

Po chwili oboje staliśmy na szczycie Zadniego Kościelca – wyższego od Kościelca o kilka metrów i najwyższego miejsca na naszej wycieczce (2162 m n.p.m.). Od początku wspinaczki minęły około dwie godziny.

Z Zadniego Kościelca można zejść na dwa sposoby – ścieżką schodzącą w lewo, obchodząc grań lub dalej granią, przez uskok o trudnościach wycenianych na III. Nad uskokiem znajdują się punkty asekuracyjne umożliwiające zjazd (pętle, a metr niżej ring z koluchem). Wybraliśmy zatem tę drugą opcję i wykonaliśmy zjazd.

Jeszcze przed zjazdem zmieniłem buty wspinaczkowe na podejściówki, co okazało się wkrótce dobrą opcją. Po pierwsze – stopy mogły odpocząć. Po drugie – zejście do wcięcia Kościelcowej Przełęczy częściej niż skałami prowadzi trawkami i kruchą ścieżką. A w takim terenie buty wspinaczkowe tracą swoje zalety.

Piramida Kościelca

Schodząc z Kościelcowej Przełęczy nie mogliśmy oderwać wzroku od piętrzącej się przed nami piramidy Kościelca. Wyżej, nad przełęczą, wydawała się pionowa i prawie niedostępna. Potem perspektywa się zmieniła, ale niezmiennie trzeba było ją traktować jako ostatnią i niełatwą przeszkodę do pokonania w czasie naszej wspinaczki.

Widok na Kościelec z Kościelcowej Przełęczy

Postanowiliśmy podzielić wejście na dwa wyciągi, nie mając pewności, czy 60 metrów liny wystarczy do końca. Błażej przyglądał się badawczo skale, szukając optymalnego wariantu wejścia. To zadanie ułatwiały ślady raków oraz wytarcia na skale odznaczające się jaśniejszą barwą. Niestety, na tym odcinku nie można polegać na ringach (są zaledwie dwa) i trzeba stosować własną asekurację z kości, pętli i friendów. Ilekroć można wykorzystać pętlę, samopoczucie się poprawia, ale friendy i kości jeszcze nie zdobyły pełni naszego zaufania…

Zanim Błażej ukończył wyciąg, równolegle do nas zaczął wspinać się inny zespół, jak potem okazało się, przewodnik z dwoma klientami. Gdy Błażej pokonał trudności, założył kilka przelotów i zaczął ściągnął mnie do stanowiska, musiałem zastanowić się jak zachować się w sytuacji, gdy łącząca nas lina biegnie pod liną drugiego zespołu. Trzeba było dwukrotnie pod nią przechodzić, a przy przelotach stosować jeszcze inne zabiegi (których nie zdradzę, bo zapewne były niezgodne ze sztuką). Koniec końców, przedostatni wyciąg dobiegł końca.

Już na Uszatej Turni poczuliśmy, że nasza wspinaczka zakończy się sukcesem. Teraz, gdy widzieliśmy i słyszeli turystów na szczycie Kościelca, to przeczucie stało się pewnością.

Błażej wspiął się do ostatniego stanowiska, wybrał nadmiar liny i czekał. Poczułem dwa czy trzy razy szarpnięcie, ale bez wyraźnej komendy nie chciałem się ruszyć… W końcu jednak do moich uszu dotarła twierdząca odpowiedź na pytanie „mogę iść?”.

Ostatni wyciąg był krótki i być może, choć na styk, było możliwe połączyć go z pierwszym. Ale stwierdziliśmy, że zrobiliśmy dobrze, a trudności z porozumieniem się, gdy znajdowaliśmy się od siebie daleko lub za załomami skalnymi, tylko przemawiały na korzyść takiego wniosku.

Dobrą praktyką podczas wspinaczki wielowyciągowej lub ogólnie w warunkach, gdy porozumiewanie się może być utrudnione (przeszkody terenowe, wiatr itp.) jest stosowanie krótkofalówek. Mieliśmy taki zestaw, ale niestety mimo wielu podejmowanych prób nie udało nam się ich skonfigurować.

Z ostatniego stanowiska musieliśmy jeszcze przejść kilkanaście metrów na wierzchołek w niezbyt trudnym terenie. Postanowiliśmy rozwiązać się. Zwinęliśmy naprędce linę i pokonaliśmy ostatnie metry w kierunku szczytu.

Na szczycie

Przy ostatnich krokach niesiona w rękach lina zaczęła się plątać i haczyć między kamieniami… Mijając odpoczywających turystów wyszliśmy na szczyt.

– Dzięki! – powiedzieliśmy sobie, przybijając piątkę.

Spojrzeliśmy na południe, gdzie za granią którą biegnie Orla Perć, ograniczającą w tym kierunku panoramę, dostrzegliśmy trzy sylwetki potężnych szczytów, wybijających się na tyle, że sięgał ich nasz wzrok – Krywania, Mięguszowieckiego Szczytu i Wysokiej. Na zachodzie panoramę zamykały Tatry Zachodnie – bliżej Czerwone Wierchy, w głębi grupa Rohaczy. Na wschodzie widok ograniczały ściany Granatów i Żółtej Turni, a w dole, ponad 600 m poniżej wierzchołka Kościelca, cieszyła wzrok głęboka barwa wód Czarnego Stawu Gąsienicowego.

Daliśmy sobie sporo czasu na wytchnienie (choć właściwie nie czuliśmy zmęczenia), posilenie się, po prostu pobyt na szczycie.

Po ukończonej wspinaczce, na szczycie Kościelca

Może powinienem tu oddać głos Błażejowi, który poprowadził całą wspinaczkę, przyczyniając się w najlepszy możliwy sposób do jej sukcesu. Może podzieliłby się lepiej radością i wrażeniami? Bo sam chciałbym coś o nich opowiedzieć, ale nie potrafię. Czyżbym już zapomniał te chwile (a gdy piszę te słowa, od naszej wspinaczki minęły ledwo dwa dwa tygodnie)? Czy radość, która tak silnie zapłonęła na pierwszym wyciągu, już w czasie drogi wygasła? Dlaczego moment stanięcia na szczycie nie zapisał mi się w pamięci i chyba nie rozbudził szczególnie emocji? Tak, uśmiech nie schodził mi z twarzy, umysł nawiedzała co jakiś czas myśl „udało się”, „zrobiliśmy to”, ale próżno szukam wśród wspomnień jakieś euforii.

Co tak naprawdę stanowiło istotę i sens tego pierwszego wspinaczkowego dnia w Tatrach? Może odpowiem sobie na to pytanie, gdy kiedyś stanę na szczycie po dziesiątej, dwudziestej, czy setnej drodze wspinaczkowej – jeśli będzie mi to dane. Teraz narzuca mi się w tym kontekście tylko dość banalne stwierdzenie, że czasem od celu ważniejsza jest droga która do niego prowadzi.

A jeśli istotnie po to była ta wspinaczka? By jeszcze raz spojrzeć na drogę, która nas doprowadziła na grań Kościelców?

Dziesiątki dni w górach – Beskidach, Tatrach, Alpach, górach Słowacji, Karkonoszach i chorwackim Welebicie… Różni współtowarzysze, pory roku, pogoda… Jednodniowe wycieczki, wędrówki z noclegiem w schroniskach, wielodniowe wyprawy. Rekreacyjne trasy i poważne górskie przedsięwzięcia… Żar Słońca na Pośredniej Grani, ucieczka przed burzą na Bystrej, moknięcie w strugach deszczu pod Iwaniacką Przełęczą… Przyspieszony oddech, ból, odciski… Smak wody zaczerpniętej z rwącego potoku pod Triglavem i chłód wody Czerwonego Stawu w dolinie Pańszczycy, dający ulgę zmęczonym stopom po zejściu z Orlej Perci… Tyle zachwytów nad pięknem krajobrazu, spotkań ze zwierzętami, wschodów i zachodów Słońca… Tyle prób sprawności – kroków na eksponowanej grani, wspinaczek na skalne progi, zbiegania w dół doliny, a innym razem niepewnego poruszania się w kruszyźnie… Beztroskie przemierzanie rudziejących jesiennych hal, mrużenie oczu pod wpływem promieni Słońca odbijających się od śniegu, słuchanie melodii wiatru… Ożywione rozmowy, ale i godziny milczenia.

Zdjęliśmy uprzęże, uporządkowaliśmy sprzęt, zwinęliśmy linę. Zbliżała się 14.00, należało rozpocząć zejście. Jeszcze raz spojrzeliśmy ku grani, którą przebyliśmy. Z Zadniego Kościelca właśnie zjeżdżał inny zespół. Nasza wspinaczka przeszła w krąg wspomnień. Nie jest już celem, a etapem górskiej drogi… Dokąd dalej ta droga nas zaprowadzi?

Zejście

Szlak na Kościelec należy do tych, których pokonanie wymaga pewnego tatrzańskiego obycia. Wiedzie ścieżką, która co jakiś czas ginie na skalnych przeszkodach. Mijaliśmy skoncentrowanych i uważnych turystów, a sami również ostrożnie, ale też szybko, bo po wejściu w łatwiejszy niż wspinaczkowy teren, szło nam się wręcz wygodnie, obniżaliśmy się na przełęcz Karb. Tam, aby wykorzystać piękny dzień i urozmaicić zejście, skręciliśmy w lewo, by schodzić przez Zieloną Dolinę Gąsienicową.

Podczas zejścia odwracaliśmy się co jakiś czas, by spoglądać na Kościelec. Perspektywa nieustannie zmieniała się i w końcu dotarliśmy do rozdroża, z którego na Świnicką Przełęcz odchodzi czarny szlak. Spojrzeliśmy na widoczną stąd w całości linię naszej drogi z Mylnej Przełęczy na Kościelec. Co nas zaintrygowało, Zadni Kościelec, mimo że wyższy, z tej perspektywy zmalał i przedstawiał się wyjątkowo niepozornie.

Rozdroże w Zielonej Dolinie Gąsienicowej. W tle grań, którą przebyliśmy.

Mijały kolejne minuty i kwadranse. Opuściliśmy piargi i trawki. Wśród kosodrzewiny dotarliśmy na Halę Gąsienicową. Kolejny raz przyglądaliśmy się tak dobrze już znanej panoramie.

Ostatni etap, droga z Murowańca do Brzezin, zwykle dłużący się w nieskończoność, tym razem minął nam na poszukiwaniu w pamięci dróg wspinaczkowych, których moglibyśmy się niebawem podjąć oraz rozważaniu, jakie trudności i ryzyko związane z własną asekuracją możemy zaakceptować.

Ale to już temat na kolejny sezon.

Dodaj komentarz

NAJPOPULARNIEJSZE WPISY

Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij